Food Lovers - smaki Islandii
Wycieczki po Islandii - jest ich tak wiele, że czasami trudno wybrać tę, która najbardziej mogłaby nas zainteresować. Dlatego tak wiele osób decyduje się na tradycyjne odwiedziny w Złotym Kręgu czy wycieczkę po południowym wybrzeżu Islandii. Chciałbym Wam jednak polecić coś, po czym poznacie ten kraj nie tylko poprzez zmysł wzroku i słuchu, ale też zapachu i smaku. Food Lovers, to idealna wycieczka dla tych, którzy nie boją się kulinarnych wyzwań!
Reykjavik po kilku dniach niepogody znów zatopił się w słońcu. Stolica Islandii, w taki dzień jest pełna turystów z aparatami, plecakami i żółtymi płaszczykami, prewencyjnie przewieszonymi przez ramię. Wygląda dziś jak jedna z wielu nadmorskich miejscowości w Skandynawii. Śnieg spływający z gór wygląda jak siwe włosy, które w maju słońce wyrwie garściami ze szczytów. O 13:00 jestem umówiony na Ingólfstorg – placu, gdzie Islandczycy na ogromnym telebimie świętowali w 2015 awans do finałów mistrzostw Europy we Francji. Pierwsza połowa kwietnia, siedem stopni powyżej zera, lekki, rześki wiatr. Na miejscu jest już Valur, którego imię można przetłumaczyć jako Jastrząb. Czeka z nim grupa ośmiu Amerykanów, z „atlana”, „elej” i „czikago”. Mieliśmy przyjść głodni, więc od 21:00 poprzedniego dnia nie połknąłem nawet śliny. Przez następne 3,5 godziny mieliśmy próbować islandzkich smaków, w ramach wycieczki „Food Lovers”.
Po powitaniu, krótkim wprowadzeniu i kilku słowach skąd wzięła się nazwa „zadymiona zatoka”, Valur zaprowadził nas do restauracji Tabasco's, gdzie czekała na nas pierwsza potyczka ze smakami Północy. Na talerz wleciało brązowe, wędzone, pachnące jak niedorozwinięta wołowina, pocięte na cienkie paseczki mięso maskonura. Nawiedziły mnie wątpliwości – w końcu to takie słodkie ptaszki, bożyszcza tłumów z teleobiektywami. Ale chyba to samo czuje Europejczyk, gdy ma spróbować w Chinach klon swojego burka. Okazało się, że podany do potrawy różowy sos (Islandczycy do wszystkiego dodają sosy), posypany pistacjami, a także listki niezidentyfikowanej rośliny posypane parmezanem, dały sobie radę. I nie dlatego, że byłem głodny, bo maskonur miał konsystencję twardych, słonych grzybów, moczonych przez noc w wołowym wywarze. Jakkolwiek źle to brzmi, smak naprawdę ze mną pozostał i na pewno, gdy będę miał okazję, spróbuję jeszcze kiedyś innej potrawy z tego ptaka. Po zjedzeniu niewielkiej porcji, doszedłem do wniosku, że maskonury, to po prostu kurczaki Islandii, które smakują jak salami. Godne polecenia!
Kolejnym przystankiem była jedna z najstarszych restauracji w Reykjaviku na Austurstræti - Hressingarskálinn. Jej historia sięga 1930 roku. Wnętrze ciemne i przypominające wczesne lata 90. i tak zwane „lokale”, w których brylowały wielkie reklamy wódki i Coli. Przyjemnie, stylowo, ciemno. Nie spotyka się już zbyt często takich przestrzeni. Dostaliśmy na talerzach zupę mięsną, którą podobno umie ugotować każda Islandka, ponieważ według miejscowych, świetnie leczy kaca. Oparta na jagnięcinie zupa smakowała jak jarzynówka, do której ktoś dodał za dużo mięsa, albo jak bardzo rozwodniony gulasz. Była ostra, rozgrzewająca i aromatyczna. Krótko mówiąc – świetna! Podany do zupy pyszny chleb z islandzkim masłem, stanowił przysłowiową „kropkę nad i”.
Jeśli ktoś kocha hot-dogi powinien koniecznie spróbować tych islandzkich. Może nie różnią się wiele od tego, co dostaniemy w innych częściach świata, ale sam fakt, że zakupimy je w tej samej budce, w której kupowali je Bill Clinton czy Metallica, robi wrażenie – zwłaszcza, że budka nazywa się „najlepsze parówki w mieście” choć jest bliźniaczo podobna do setek tysięcy punktów gastronomicznych w naszym kraju. Co naprawdę wyróżnia islandzkie hot-dogi to przede wszystkim mięso, w którego skład wchodzi jagnięcina, a także cebula prażona i świeża. Plus sosy oczywiście. Czas, w którym prosimy o gorącą parówkę i w którym ją dostajemy, to około 10 sekund, o czym sami się zresztą przekonacie.
Kolaportið – największy pchli targ na Islandii, otwarty jedynie w weekendy, był następnym przystankiem na naszej drodze (warto się tam wybrać planując wycieczkę po Reykjaviku). Miejsce pełne dźwięków, kolorów, ostrych zapachów i oczywiście różnorodnych smaków. Mieliśmy okazję spróbować czipsów z dorsza, morskiej trawy, lukrecji, a także (a jakże!) mięsa rekina grenlandzkiego. Sfermentowane, glutowate, pachnące według sprzedawcy jak stary ser, a w rzeczywistości jak stopy martwego trolla tuż przed wschodem słońca. Gdy piszę ten tekst, kilka godzin po wszystkim, ciągle czuję ten zapach w nosie i smak w przełyku. Powraca. I nawet kminkowa wódka nie jest w stanie zabić odoru rekina.
W tym samym miejscu – na pchlim targu – znajduje się niewielka restauracja przypominająca nieco bar mleczny z poprzedniego wieku, gdzie na ścianach wiszą krabony królewskie i inne morskie pajace. Usiedliśmy na starych krzesłach pamiętających zapewne tyłki ludzi, leżących na pobliskim cmentarzu. Spodziewałem się ryby, a dostaliśmy dość smacznego, zimnego naleśnika. Naleśniki zawsze spoko, choć ten był słodki sam z siebie, bez żadnych dodatków. Więc dość szybko opuściliśmy lokal i ruszyliśmy skosztować kolejnej tego dnia zupy oraz mięsa największego ssaka na świecie.
Sea Baron, to restauracja z duszą, gdzie łatwo wyczuć puls historii człowieka, który zbudował to miejsce. Jak większość genialnych rzeczy, także ta prosta restauracja powstała przez przypadek. Sprzedawcę ryb poproszono w sklepie o sporządzenie zupy dla kilku zgłodniałych wędrowców. Zupa posmakowała wszystkim tak bardzo, że gość postanowił przekuć dar losu w sukces. Podobno sekretnym składnikiem był koniak. Przez kolejne lata mężczyzna zbudował fantastyczne, choć nieco kiczowate miejsce, w którym zjadłem najlepszą zupę z homara w życiu. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o wielorybie, którego tylko spróbowałem. Smakował jak karkówka wyciągnięta z morza odrobinę za późno. Nie chodzi nawet o to, że polowanie na wieloryby wywołuje we mnie, mówiąc dyplomatycznie, niekomfortowe uczucia, ale o to, że naprawdę nie było to najlepsze doświadczenie w moim życiu. W obrzydliwości przebił wieloryba jedynie rekin, który co prawda nie był krwisty jak jego kolega z oceanu, ale miał defekt w postaci fetoru spoconego Minotaura. Może więc lepiej zostawić wieloryby w spokoju, zwłaszcza, że nie są i nigdy nie były tradycyjnym jedzeniem na wyspie, a służą jedynie zadowoleniu turystów.
Ostatnim tego dnia przystankiem była restauracja Forréttabarinn, w której dostaliśmy islandzki deser – Skyr. Podany był w niecodzienny sposób: z kruszonką, kawałkami brzoskwini i miechunką rozdętą. Mój pierwszy Skyr jadłem w 2013 roku i od tego czasu niewiele w naszej relacji się zmieniło. Miłość bezwarunkowa. Całość zapiliśmy piwem Bríó, które doskonale zalało wszystkie islandzkie smaki, których spróbowaliśmy tego dnia. Oprócz rekina, o którym pragnę jak najszybciej zapomnieć.
Gdy się rozstawaliśmy, Kate, sześćdziesięcioletnia Amerykanka, była zachwycona. Tym, że wszystko, czego spróbowaliśmy, łącznie z piwem, to lokalne produkty, zrobione rękoma miejscowych ludzi. Nic z importu. Kate powiedziała na koniec: „Wiem, że kiedyś nie mieli tu łatwo. Wiem, że dopiero od kilkudziesięciu lat jest tu w miarę normalnie. Ale w dzisiejszych czasach, Islandczycy to cholerni szczęściarze”.
其他有意思的博客
冰岛最浪漫的角落
对于很多人,遥远的冰岛有着世界尽头的神秘,有着区别于巴黎、马尔代夫、自成一体的浪漫。没有埃菲尔铁塔和蒂凡尼,没有热带沙滩,而是在冰川、火山、苔藓地的背景下蜜月旅拍、婚拍,甚至举办一场冰岛婚礼。来冰岛旅行,多是要跨千山万水、飞跃大洋大陆,很有一点“万水千山陪你走过”的史诗感。难怪很多人说,光是冰岛二字,就足够浪漫了。 冰岛虽然不大,但是地貌极其丰富,不同的自然景观自然有不同的气质。这一篇,就挑阅读详情从极光观测到摄影-到底该不该来冰岛看极光
很多朋友都想来冰岛看极光,但是冰岛到底适不适合看极光呢?几月、什么季节能看到极光?是不是一定要参加北极光旅行团?如何能拍摄出美丽的极光照片呢?在冰岛住了好几年了,从刚开始逢极光必出门,到如今家里阳台就能看极光,我对在冰岛看极光的了解和经验,也算得上大半个专家了,且听我娓娓道来吧。 到底该不该来冰岛看极光呢?最坦诚的答案是,不要只为了看极光而看极光。 极光原理 太阳活动→太阅读详情迷失冰岛的米湖游览推荐|不只有温泉的地热宝藏区
我在冬夏秋均到访过米湖,看过米湖的不同面。一直以来,米湖到底值不值得去是很多游客争论的问题。有些人觉得这里是来冰岛旅行的必去目的地,有些人则说米湖“太丑了”,连照片都不想多拍几张。那米湖到底值不值得来呢?到底怎么玩呢? 米湖的风景 北部的米湖,因地理位置相距首都雷克雅未克略远,很多来冰岛的短途游客选择放弃,其实米湖应该是和黄金圈、南岸沿线至冰湖齐名的冰岛景色,这里冷热相融,可谓最冰岛,尤其阅读详情
将冰岛最大的旅行平台下载到您的手机上,在一个App中管理您的整个行程
使用手机摄像头扫描此二维码,点击链接,即可将冰岛最大的旅行平台添加到您的手机中。添加您的电话号码或电子邮件地址以接收包含下载链接的短信或电子邮件。